— Nie jestem ani stary ani młody Marsillat, odpowiedział Wilhelm.
— Uoch! ślepa! odrzekł kościelny. Nieraześ przecie już widziała chłopca pana Marsillat; wszakci tamten jest czarny, a ten, patrz! jaki jasny!
— Być może! ale ja nieumiém rozpoznać tych paniczów z miasta jednego od drugiego. Wszyscy tak wyglądają, jakby jednako byli ubrani i jednych rodzidziców — O tak, dalibóg! nigdy ich niémogę rozpoznać!
— Twoja córka to nie taka głupia jak ty matko Gito, ona ich wszystkich zna bardzo dobrze. Zawołajmy ją tylko, a zobaczemy. Liodi! Liodi![1] Chodź no tu! Mam z tobą słówko pomówić.
— No, i cóż chcecie odemnie? odezwał się głosik świéży i dźwięczny wychodzący z ponad głowy Wilhelma: i w téjże saméj chwili ujrzał w otworze drzwiczek schodów prowadzących na strych, gdzie siano leżało, zjawiającą się twarzyczkę śniadą, zachwytną i śmiałą.
— Spuść nam tu wiązkę siana na widłach, rzekł Leonard, i przypatrz się temu młodemu panu. Znasz go?
— Nie.
— A więc to nie pan Lion Marsillat!
— Bodajeś przepadł staruchu! sam wiész, że nie. Znacie sami tak dobrze pana Marsillat, jak ja.
— O! daj go katu, Liodi! to prawdziwe kłamstwo! ja go niemogę tak dobrze znać jak ty.
- ↑ Liodi tyle co Klaudyja — w skróceniu mowy prostéj wieśniaków.