w bujne trawy grobów już pozapadanych. Przyjemne ciepło po członkach jego się rozeszło; najlżejszy oddech wiatru nie poruszał gałęziami kasztanów i brzóz, które się nad głowami jego krzyżowały i aż ku niemu schylały. Niebo wiele więcéj wprawdzie już ściśnięte, jaśniało jeszcze zawsze po przez to sklepienie zielone; ale nasz młodzieniec, kładąc się w tę trawę wielką i kwiecistą, która się żywiła zwłokami umarłych, w krótce stracił z oczu widok tego nieba jaskrawego, które go ciągle prześladowało. Sen posilający skrzepił jego członki, a pszczółka szukająca pożywienia tańczyła koło niego z dźwięczną piosneczką która go w przyjemne marzenia ukołysała.
Tak spoczywał blisko dwóch godzin, dopokąd szmér głosów jednostajnych pomału ze snu go nie przebudził. W miarę, jak swe zmysły zbiérał, i miejsce, w którém się znajduje, sobie przypominał, poznał także i te dwie osoby, których głosy przed chwilą uszów jego dochodziły. Był to kościelny Leonard, i matka Gita, którzy niedaleko od niego z sobą rozmawiali. Wilhelm się podniósł, i zobaczył kościelnego-grabarza aż po kolana w grobie stojącego, któren zwolna kopał, a staruszkę siedzącą na grubym korzeniu tuż przy ziemi i przędzącą kądziel z niebieskiéj wełny ułożoną. Nie zważali wcale na niego, i rozpoczęli między sobą rozmowę dziwną, która się młodemu baronowi tylko dalszym ciągiem być zdawała tych marzeń, które podczas snu go zajmowały.
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/39
Ta strona została uwierzytelniona.
33