czasem deszcz zaczął padać, a grzmot coraz bardziéj głos swój podnosił.
I Wilhelm postanowił puścić się w podróż na powrót, ale Marsillatowi na przekorę chciał się zabrać ostatni, i widzieć odjeżdżającego przed sobą rzecznika na jego dzielnéj klaczy. I on z wszystkiemi się był pożegnał, objecując, że w krótce powróci, i oczekiwał tylko odjazdu Marsillata rozmawiając z nim ciągle o kilka kroków od chaty o rzeczach wcale obojętnych i nietyczących się obecnych zdarzeń. Klaudyja jeszcze przebieglejsza jak on, iskrzącém okiem czuwała nad każdym ruchem swojego niewiernego kochanka, kiedy głos donośny Wielkiéj-Gothy, która sądziła, że oni już się oddalili, zmusił ich do nadstawienia ucha.
— Daléjże ladaco, głuptaku bez serca, wołała na Joannę, czy weźmiesz ty raz twój kapturek? Czy się ty raz wybierzesz w drogę? Czy chcesz czekać do jutra aby pójść do Toull? Któż zaprosi naszych krewnych na pogrzeb? Któż przyniesie tego co potrzeba na jutrzejszą ucztę? Czy długo jeszcze myślisz się mazgaić? Matka cię już więcéj nie usłyszy, dziéwcze do niczego! nie będziesz już więcéj mogła przed nią się skarżyć na mnię. Daléj! żywo! ruszaj w drogę, darmojedzie! dodała głosem żołnierskim, a jeżeli nie powrócisz przed zachodem słońca, to pogadamy z sobą. Jak bóg żywy, już téż czas, żebyś się ruszyła.
— Do kogóż mam iść? odpowiedziała Joanna głosem żałośnym, ukazując się na progu izby.
— Pójdziesz do matki Gity, ojca Leonarda, do Kolombetty, do grubéj Elżbity, do twego wuja Germain,
Strona:PL Sand - Joanna.djvu/71
Ta strona została uwierzytelniona.
65