światłym patryotą, ale nie podzielałem zapału ówczesnej epoki do panowania francuskiego we Włoszech. Nie zwracałem się też z miłością do przeszłości, jeszcze bardziej poniżającej; karmiłem się pierwszemi żywiołami karbonaryzmu[1], kiełkującemi podówczas, bez kształtu i nazwy, poczynając od Prus aż do Sycylii.
Heroizm mój naiwny był i gorący, jak pierwotnych uczestników religii. We wszystko, co czyniłem, a zwłaszcza w działalność artystyczną, wprowadzałem uczucie szyderczej dumy i niepodległości demokratycznej, którą przejmowałem się codziennie w klubach, którą wypijałem z potajemnych pamfletów. „Przyjaciele prawdy”, „Przyjaciele światła”, „Przyjaciele swobód”, oto nazwy, pod któremi gromadziły się sympatye liberalne; nawet w szeregach wojska francuskiego tuż obok starszyzny zdobywczej, mieliśmy stronników, synów waszej wielkiej rewolucyi, którzy w tajnikach duszy przyrzekali sobie zmyć plamę 18 brumaire’a[2].
Lubiłem tę rolę Romea, mogłem w niej bo-