ża się do stolika, na którym leży rewolwer i kładzie nań rękę) Ach! mam prawo mówić, bo skonam za chwilę. Tak, cierpiałem wszystkie męczarnie, jakie namiętność zadaje nawiedzonym przez nią istotom. Siedm lat walczyłem przeciw tej miłości, dla której umieram. Siedm lat walki! a mam dopiero lat dwadzieścia ośm! Miłość moja dla ciebie, szacunek, wdzięczność, jaką ci winien jestem, stawiałem jako swoją obronę... napróżno jednak! napróżno! Pomimo twoich próśb! twych rozkazów, opuściłem twój dom — uciekłem. Cztery lata przeżyłem zdała od was wszystkich! Upajałem się nauką, tarzałem się w kale nędznych roskoszy. Nakoniec odniesiono mnie do was na wpół umarłego, z kulą w piersi... Walczyłem za honor nędznicy, która była do niej podobna. Gdy otworzyłem oczy, ona stała przy mnie, ona mnie pielęgnowała... ona znów zagarniała mnie pod swoją władzę i duszę mą brała w posiadanie... Oszalały z trwogi, chciałem znów uciekać, ale rana goiła się powoli, a tyś sam puścić mnie nie chciał... Zostałem, przestałem walczyć z powracającą namiętnością. Cierpiałem piekielne męczarnie zazdrości, patrząc na twoją ku niej miłość. Wiedziałem, że prędzej czy później popełnię zbrodnię... Wreszcie ta chwila nadeszła... Byłem szaleńcem — i nie wyrzucaj sobie nic, mój wuju, kocham ją tak samo, jak przed siedmiu laty... cierpię te same męczarnie. Nie sądź, że szukam wymówki... chcę tylko, abyś mnie żałował... Oto wszystko... Bądź zdrów!... (Bierze rewolwer i rozchyla na piersiach ubranie. W tej chwili słychać straszny krzyk Marty).
MARTA. Skonał! mój syn skonał! Dziecko me nie żyje! (usłyszawszy ten krzyk hrabia idzie do Roberta, chwyta go za rękę, w której Robert trzymał rewolwer. Elżbieta otwiera drzwi i podnosi portjerę — Siostra klęczy w głębi — Marta na kolanach przy kołysce płacze).
HRABIA. Sprawiedliwość ludzka winna ustąpić przed sprawiedliwością Boską!... oto Bóg nas rozsądził.