Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/252

Ta strona została przepisana.

Wówczas wyszedłem z jadalni na korytarz. Wązka, długa sień, oświetlona płomykiem gazu, miała kilkoro drzwi do biura, a na końcu schody brudne, prowadzące do kuchni, do mieszkań woźnych i stróżów; na dole, u drzwi wchodowych, stały beczki jakieś, przewrócone dnem do góry, kilka drewnianych skrzynek słomą napchanych; wiatr zasypał śniegiem podłogę, pokrytą w kilku kierunkach śladami stóp ludzkich; zbiegłem ze schodów, między beczkę i skrzynkę ze słomą wsunąłem scyzoryk. Wchodziło tu masa ludzi, żebraków, żydów, posłańców różnych. Ktoś znajdzie, zabierze, i dobrze! Cóż to mnie może obchodzić — zapomnę o nim, jakbym go nigdy nie widział.
Wbiegłem napowrót, a z góry zerknąłem raz jeszcze, — błyszczał w śniegu, płomyk gazowy padał na niego prościutko. Zawahałem się... sam nie wiedziałem: czy lepiéj, że widać, czy może zasunąć zupełnie za beczkę?... Ktoś stuknął drzwiami w kuchni, wskoczyłem do jadalni jak z procy. Ojciec stał przy stole z listem w ręku. Spojrzawszy na mnie, odrazu dostrzegł śnieg na butach i czerwony koniec nosa.
— Zkąd wracasz? bez czapki, w kurtce, po śniegu? Co to znaczy? — Ściągnął brwi, spojrzał na pannę Annę, wciąż jeszcze siedzącą na krześle, wzruszył ramionami. Ja przymarzłem na miejscu — czekałem, co dalej będzie. Ojciec targnął za rączkę od dzwonka.
— Pogłuchli! — mruknął, zagryzł usta i, uderzając listem po palcach, patrzył na lampę.
Pogłuchli w istocie!
Strasznie długie minuty płynęły jedna za drugą, a z kuchni nikt nie przychodził. Ojciec jeszcze raz