Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/286

Ta strona została przepisana.

— Nie bój się pan, duchy będą pilnowały! — mówiłam, żeby go rozweselić, rozerwać choć trochę; — w tych waszych salach ponurych niejeden męczennik pokutować musi.
Uśmiechał się, rad byłby na żart odpowiedziéć żartem, ale wymownym nie był; zamykał biurko i wychodził wraz ze mną; na policzki występował rumieniec, w przygasłych oczach promienie wiosennego słońca zapalały nowe życie na chwilę!
Przed nami podskakiwała Zośka, Medor chwytał ją za sukienkę, kiwając radośnie kudłatym ogonem. Na rozmowę wiele czasu nie było; najczęściej ja mówiłam, on słuchał i zwalniał kroku, żeby przechadzka trwała jaknajdłużéj; dopiero przy bramie zawsze coś do powiedzenia znalazł bardzo ważnego, o tém, że róże w tym roku kwitną wcześniej niż zwykle, pogoda cieplejsza i tym podobne tajemnice, powtarzane codzień i codzień słuchane z wielkiém zajęciem.
Jak matka najczuléj kocha słabe, niedołężne dziecię, tak ja z masy znajomych, z kilku serc szczerze przyjaznych, wybrałam to serce, spokojne, nieśmiałe, tę szczyptę życia, zawartą w schorzałém ciele.
Nieraz, patrząc na wpółzeschłą roślinę, podtrzymywaną ciepłem słoneczném, o mojéj miłości i o nim myślałam — odżył, orzeźwiał od spojrzeń, uśmiechów, od serdecznego uściśnienia ręki i tych rozmów, w których głos więcéj znaczy niż słowa.
Stosunek nasz zwrócił uwagę starej matki jego nieboszczki żony; ostrożnie, jak przystało na damę w ażurowych rękawiczkach, koronkowym czepku i sukni z jedwabnemi falbanami, przystąpiła do zreflekto-