Strona:PL Sawicka Nowelle.pdf/59

Ta strona została przepisana.
I.

Tego dnia wszystko ożyło w wiosce. Przed każdą stodołą mężczyźni, baby i dzieci roztrząsali wilgotne siano, snopy owsa i żyta rozstawiali na słońcu, ruszali się żwawo, chwytali jedno, po drugie biegli, jakby z dziesięć robót naraz zrobić chcieli. Kobiety drżącemi od pośpiechu rękami rozwieszały na płotach uprane szmaty, długie kawałki płótna, kożuchy i siermięgi; wpadały do chat, a każda wynosiła na podwórze wiązki kopru, lnu, konopi, ustawiała pomiędzy kołkami w płocie; troskliwsze nawet dzieci w kołyskach wyciągały z izby na słonko, na samo słonko, gdzie ani źdźbła cienia, ani najlżejszéj chmurki nie widać. Wypędzono w pole chore i zdrowe bydło; z chat powysuwali się staruszkowie schorzali, przysiedli na kłodach wzdłuż płotów, grzeli się, oddychając słoneczném powietrzem, które nawet w ich piersiach skrzepłą duszę zbudziło. W ogródku, przy chacie Jakóba, wśród żółtych gwoździków, georginij, zwarzonych przymrozkiem, przybitych do ziemi kilkotygodniową słotą, stał chory wyrostek, bosy, w ojcowskim kożuchu na