Czemu domy tak świecą w tym pociemniałym krajobrazie? Im bardziej chmurnieje szum parków, tym ostrzejsza staje się wapienna biel domów i świeci bez słońca gorącym refleksem spalonej ziemi, coraz jaskrawiej, jakgdyby za chwilę popstrzyć się miała czarnymi plamami, jakiejś jaskrawej i pstrej choroby.
Psy biegną upojone, z nosami w powietrzu. Wietrzą coś nieprzytomne i wzburzone, buszując w puszystej zieleni.
Coś chce się sfermentować ze zgęszczonego szumu tych dni spochmurniałych — coś rewelacyjnego, coś ponad wszelką miarę ogromnego.
Próbuję i przymierzam, jakie zdarzenie mogłoby sprostać tej negatywnej sumie oczekiwania, która zbiera się w ogromny ładunek ujemnej elektryczności, co mogłoby dorównać tej katastrofalnej zniżce barometrycznej.
Gdzieś już rośnie i potężnieje to, na co w całej naturze naszej gotuje się ta zaklęsłość, ta forma, ten rozziew bez tchu, którego parki nie mogą wypełnić upojnym zapachem bzów.
Murzyni, murzyni, tłumy murzynów w mieście! Widziano ich tu i tam, równocześnie w kilku punktach miasta. Biegną przez ulice wielką, hałaśliwą obdartą hałastrą, wpadają do sklepów żywnościowych, plądrują je. Żarty, szturchańce, śmiechy, toczące się szeroko białka oczu, gardłowe dźwięki i białe, błyszczące zęby. Nim zmobilizowano milicję, zniknęli jak kamfora.
Przeczuwałem to, nie mogło być inaczej. Było to na-