Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/106

Ta strona została uwierzytelniona.

ich zamyślenie, od lat stłoczone w tych gęstwinach pełnych ciemnej spekulacji uwalniało się, imaginując gwałtownie ślepem majaczeniem aromatów, jak stare herbariusze, przez których wyschłe prerie przelatują klucze kolibrów i stada bizonów, pożary stepów i pościgi wiejące skalpami u siodła.
Rzecz dziwna jak te stare wnętrza nie mogą znaleźć spokoju nad wzburzoną swą ciemną przeszłością, jak w ciszy ich wciąż próbują się inscenizować na nowo przesądzone i przepadłe dzieje, układają się te same sytuacje w nieskończonych wariantach, nicowane na wszystkie strony przez bezpłodną dialektykę tapet. Tak rozkłada się ta cisza do cna zepsuta i zdemoralizowana w tysiąckrotnych przemyśleniach, w samotnych delibercjach, obiegając obłędnie tapety w bezświetlnych błyskawicach. Czemuż ukrywać? Czy nie musiano tu noc w noc uśmierzać te nadmierne wzburzenia, te spiętrzone paroksyzmy gorączki, rozwiązywać je zastrzykami sekretnych drogów, które je przeprowadzały w rozległe, kojące i łagodne krajobrazy, pełne — wśród rozstępujących się tapet — dalekich wód i zwierciedleń?
Usłyszałem jakiś szelest. Poprzedzany przez lokaja schodził ze schodów, krępy i zwięzły, oszczędny w ruchach, oślepiony refleksem wielkich rogowych okularów. Pierwszy raz stanąłem przed nim twarzą w twarz. Był nieprzenikniony, ale nie bez satysfakcji dostrzegłem już po pierwszych moich słowach wgłębiające się w jego rysy dwie bruzdy zgryzoty i goryczy. Podczas gdy poza ślepym błyskiem swych okularów drapował twarz swą w maskę wspaniałej niedosięgłości — widziałem między fałdami tej maski chyłkiem przemykający blady popłoch. Stopniowo nabie-

104