Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/108

Ta strona została uwierzytelniona.

ki? Zdawało mi się, przestępując próg tego pokoju, że wchodzę w dżunglę. Mętno zielony półmrok tego pokoju pręgowany był wodnisto cieniami deszczułkowych żaluzyj zapuszczonych w oknach. Ściany obwieszone były tablicami botanicznymi, w wielkich klatkach fruwały małe kolorowe ptaszki. Chcąc zyskać widocznie na czasie, objaśniał mi okazy broni pierwotnej, dziryty, bumerangi i tomahawki rozwieszone po ścianach. Moje wyostrzone powonienie zwietrzyło zapach kurary. Podczas gdy manipulował pewnego rodzaju barbarzyńską halabardą, zaleciłem mu daleko idącą ostrożność i opanowanie swych ruchów i poparłem moje ostrzeżenie nagle wydobytym pistoletem. Uśmiechnął się przykro, nieco zdetonowany i położył broń na swym miejscu. Zasiedliśmy przy potężnym hebanowym biurku. Podziękowałem za cygaro, które mi ofiarował, zasłaniając się abstynencją. Tyle ostrożności zjednało mi jednak jego uznanie. Z cygarem w kącie obwisłych ust przypatrywał mi się z groźną, nie budzącą zaufania życzliwością. Potem jakby w roztargnieniu kartkując niedbale w książce czekowej, zaproponował mi z nienacka kompromis, wymieniając wielozerową cyfrę, podczas gdy źrenice jego uciekły w kąt oczu. Mój ironiczny uśmiech skłonił go do szybkiego porzucenia tematu. Z westchnieniem rozłożył księgi handlowe. Zaczął mi tłumaczyć stan interesów. Imię Bianki nie padło ani razu między nami, choć w każdym naszym słowie była ona obecna. Patrzyłem na niego bez drgnienia, z ust moich nie schodził ironiczny uśmiech. Wreszcie oparł się bezsilnie o poręcz. Pan jest nieprzejednany — rzekł, jakby do siebie — czego pan chce właściwie? Zacząłem znów mówić. Mówiłem stłumionym głosem, z zahamowanym ogniem. Na po-

106