Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/111

Ta strona została uwierzytelniona.

mój krawat splątany fantastycznie szeleści w przeciągu, przyciskam do piersi teczkę pełną najtajniejszych dokumentów. Jakgdybym z przedsionka nocy wszedł w noc właściwą! Jak głęboko oddycha się tym nocnym ozonem! Tu jest matecznik, tu jest sedno nocy wezbranej jaśminem. Tu dopiero rozpoczyna ona swą właściwą historię. Wielka lampa z różowym abażurem płonie w głowach łóżka. W jej różowym półmroku Bianka spoczywa wśród ogromnych poduszek, niesiona wezbraną pościelą, jak przypływem nocy, pod oknem szeroko otwartym i transpirującym. Bianka czyta wsparta na bladym ramieniu. Na mój głęboki ukłon odpowiada krótkim spojrzeniem z nad książki. Z bliska widziana, jej piękność jakgdyby miarkuje się, wchodzi w siebie, jak skręcona lampa. Z świętokradczą radością obserwuję, że nosek jej nie jest wcale tak szlachetnie skrojony, a cera daleka od idealnej doskonałości. Obserwuję to z pewną ulgą, choć wiem, że to powściągnięcie jej blasku jest jakgdyby tylko z litości i po to tylko, żeby nie zapierało tchu i nie odbierało mowy. Ta piękność regeneruje się potem szybko poprzez medium oddalenia i staje się bolesna, nie do zniesienia i ponad wszelką miarę.
Ośmielony jej skinieniem siadam przy łóżku i zaczynam mą relację, posługując się przygotowanymi dokumentami. Przez owarte okno za głową Bianki płynie nieprzytomny szum parku. Las cały stłoczony za oknem płynie korowodami drzew, przenika przez ściany, rozprzestrzenia się, wszechobecny i wszechobejmujący. Bianka słucha z pewnym roztargnieniem. Jest właściwie irytujące, że nie przestaje podczas tego czytać. Pozwala, bym każdą sprawę oświetlił ze wszech stron, ukazał wszystkie pro i contra, potem podnosząc

109