Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/119

Ta strona została uwierzytelniona.

— Jej wysokość wyjechała także, wszyscy wyjechali...
Nie miałem powodu o tym wątpić. Ktoś musiał mnie zdradzić. Nie było czasu do stracenia.
— Do koni! — zawołałem. — Musimy odciąć im drogę.
Wyłamaliśmy drzwi stajni, w ciemności tchnęło na nas ciepłem i zapachem zwierząt. Za chwilę wszyscy siedzieliśmy na wspinających się pod nami i rżących rumakach. Niesieni ich galopem, wypadliśmy wśród szczęku kopyt na bruku, wyciągniętą kawalkadą w nocną ulicę. „Lasem ku rzece“, rzuciłem za siebie i skręciłem w aleję leśną. Dookoła nas rozszalały się głębie

117