Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/159

Ta strona została uwierzytelniona.

Wtedy to zaszedł ten godny pożałowania incydent, który nas wszystkich napełnił smutkiem i wstydem. Nikt z nas nie był bez winy, jakkolwiek nie działaliśmy w złej woli. Była to raczej nasza lekkomyślność, brak powagi i zrozumienia dla wysokich trosk ojca, była to raczej nasza nieopatrzność, która przy nieobliczalnej, zagrożonej skłonnej do ostateczności naturze ojca doprowadziła do tych następstw prawdziwie fatalnych.
Podczas gdy stojąc w półkolu, bawiliśmy się w najlepsze, ojciec wsunął się cicho do sklepu.
Przeoczyliśmy moment jego wejścia. Spostrzegliśmy go dopiero gdy nagłe zrozumienie związku rzeczy przeszyło go błyskawicą i wykrzywiło jego twarz dzikim paroksyzmem zgrozy. Matka przybiegła przerażona: co ci jest Jakubie? zawołała bez tchu. Chciała go zrozpaczona uderzyć w plecy, jak kogoś, kto się zadławił. Ale już było za późno. Ojciec zjeżył się cały i nasrożył, twarz jego rozkładała się pośpiesznie na symetryczne człony przerażenia, przepoczwarczała się niewstrzymanie w oczach — pod ciężarem nieobjętej klęski. Nim zdołaliśmy zrozumieć, co się stało, zawibrował gwałtownie, zabzyczał i wionął nam przed oczyma monstrualną, buczącą, kosmatą muchą stalowo błękitną, obijającą się w oszalałym locie o wszystkie ściany sklepu. Przejęci do głębi, słuchaliśmy beznadziejnego lamentu, głuchej skargi modulowanej wymownie przebiegającej w dół i w górę przez wszystkie rejestry niezgłębionego bólu, nieutulonego cierpienia pod ciemnym sufitem sklepu.
Staliśmy skonsternowani, głęboko zawstydzeni tym żałosnym faktem, unikając nawzajem naszych spojrzeń. W głębi serca czuliśmy pewną ulgę, że w chwili krytycznej znalazł jednak to wyjście z głębokiego bla-

157