spękana od pogód wszelkich i pachnące już tylko deszczem i niebem, jak ona.
Dawno zapomnieli, jak się nazywali i kim byli i tak zagubieni w sobie szurgali z ugiętym kolanami drobnymi, równymi kroczkami w swych ogromnych, ciężkich butach po linii całkiem prostej i jednostajnej, wśród krętych i zawiłych dróg przechodniów.
W białe, bezsłoneczne przedpołudnia, przedpołudnia zczerstwiałe od zimna, pogrążone w codzienne sprawy dnia, wyplątywali się niepostrzeżenie z tłumu, stawiali katarynkę na krzyżulcach na zbiegu ulic, pod żółtą smugą nieba, przekreśloną drutem telegraficznym, wśród ludzi śpieszących tępo z nastawionymi kołnierzami i zaczynali swą melodię, nie od początku, lecz w miejscu, gdzie wczoraj przerwali i grali: „Daisy, Daisy, ty mi odpowiedź daj“... podczas gdy z kominów puszyły się białe pióropusze pary. I rzecz dziwna, ta melodia zaledwie rozpoczęta, wskakiwała zaraz w wolną lukę, w swoje miejsce w tej godzinie i w tym krajobrazie, jakgdyby od zawsze należała do tego dnia zamyślonego i zgubionego w sobie samym, a w takt jej biegły myśli i szare troski śpieszących.
I gdy po pewnym czasie kończyła się długim, wyciągniętym wizgotem, wyprutym z trzewi katarynki, która zaczynała z całkiem nowej beczki — myśli i troski zatrzymywały się na chwilę, jakby w tańcu, by zmienić krok, a potem bez zastanowienia zaczynały kręcić się w odwrotnym kierunku w takt nowej melodii, która wybiegła z fujarek katarynki: „Małgorzato, skarbie mojej duszy...“
I w tępym indyferentyzmie tego przedpołudnia nikt nie zauważył nawet, że sens świata zmienił się do
Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/16
Ta strona została uwierzytelniona.