Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/162

Ta strona została uwierzytelniona.

cej osobistości biednego kmiotka — wiadomo jak uporczywie zakorzeniają się tego rodzaju pozostałości na pewnych podłożach. Przeoczaliśmy go umyślnie w ciągu tych pustych tygodni, tańczącego w tym ciemnym kącie na ladzie, z dnia na dzień mniejszego, z dnia na dzień bardziej szarego. Niemal już niedostrzegalny podrygiwał jeszcze wciąż w tym samym miejscu na swoim posterunku uśmiechnięty dobrodusznie, zgarbiony nad ladą, pukał niezmordowanie, uważnie nadsłuchując, mówił coś po cichu do siebie. Pukanie stało się jego właściwym powołaniem, w którym zatracał się bezpowrotnie. Nie odwoływaliśmy go. Zbyt daleko już był zaszedł, ażeby go jeszcze można było dosięgnąć.
Dni letnie nie mają zmierzchu. Nim obejrzeliśmy się, była już noc w sklepie, zapalano wielką lampę naftową i sprawa sklepowa toczyła się dalej. W te krótkie noce letnie nie opłacało się wracać do domu. Podczas gdy godziny nocy płynęły, siedział ojciec w pozornym skupieniu i znaczył marginesy listów dotknięciami pióra w czarne latające gwiazdki, diabliki atramentu, puszki kosmate wirujące błędnie w polu widzenia, atomy ciemności oderwane od wielkiej nocy letniej za drzwiami. Ta noc za drzwiami pruszyła jak purchawka, wysiewał się w cieniu umbry ten czarny mikrokosmos ciemności, zaraźliwa wysypka nocy letnich. Okulary oślepiały go, lampa naftowa wisiała za nimi jak pożar otoczony gmatwaniną błyskawic. Ojciec czekał, czekał niecierpliwie i nasłuchiwał wpatrzony w jaskrawą biel papieru, przez którą płynęły te ciemne galaktyki czarnych gwiazd i pyłów. Poza plecami ojca, niejako bez jego udziału toczyła się wielka rozgrywka o sprawę sklepu, toczyła się, rzecz dziwna, na obrazie wiszącym za jego głową między registraturą a lustrem

160