Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/168

Ta strona została uwierzytelniona.

cając z dalekiej wyprawy, związani koleżeństwem rzekomych przygód i awantur nocnych. Zasuwali wstecz kapelusze gestem podchmielonych, zataczali się na miękkich nogach.
Omijając oświetlony portal sklepu, weszli chyłkiem w bramę domu i zaczęli cichaczem przeprawiać się przez skrzypiące schody piętra. Tak przedostali się na tylny ganek przed okno Adeli i usiłowali zaglądnąć do śpiącej. Nie mogli jej dostrzec, leżała w cieniu z rozchylonymi udami, spazmując bezprzytomnie w objęciach snu z głową wstecz odrzuconą i płonącą, fanatycznie snom zaprzysięgła. Dzwonili w czarne szyby, śpiewali sprośne kuplety. Ale ona z letargicznym uśmiechem na rozchylonych ustach wędrowała drętwa i kataleptyczna na swych dalekich drogach, o mile oddalona i niedosięgła.
Wtedy rozwaleni na poręczach balkonu ziewali szeroko i głośno, już zrezygnowani i bębnili nogami w deski balustrady. O jakiejś późnej i niewiadomej godzinie nocy znajdowali swe ciała niewiadomo jakim sposobem na dwóch wąskich łóżeczkach unoszone na wysoko spiętrzonej pościeli. Płynęli równolegle śpiąc na wyścigi, wyprzedzając się naprzemian pracowitym galopem chrapania.
Na którymś kilometrze snu — czy nurt senny złączył ich ciała, czy sny ich niepostrzeżenie zeszły się w jedno? — uczuli w jakimś punkcie tej czarnej bezprzestrzeni, że leżąc sobie w objęciach walczą ze sobą ciężkim, bezprzytomnym zmaganiem. Dyszeli sobie w twarz wśród jałowych wysiłków. Czarnobrody leżał na ojcu jak Anioł na Jakubie. Ale ojciec ścisnął go ze wszystkich sił kolanami i odpływając drętwo w głuchą nieobecność, kradł jeszcze pokryjomu krótką po-

166