Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/176

Ta strona została uwierzytelniona.

Doktór Gotard przyjął mnie stojąc na środku pokoju. Był to mężczyzna małego wzrostu, szeroki w barkach, z czarnym zarostem. — Dostaliśmy pańską depeszę jeszcze wczoraj — rzekł. — Wysłaliśmy kocz zakładowy na stację, ale przyjechał pan innym pociągiem. Niestety połączenie kolejowe jest nienajlepsze. Jakże się pan czuje?
— Czy ojciec żyje? — zapytałem, zatapiając wzrok niespokojny w jego uśmiechniętej twarzy.
— Żyje, naturalnie — rzekł, wytrzymując spokojnie moje żarliwe spojrzenie. — Oczywiście w granicach uwarunkowanych sytuacją, — dodał przymrużając oczy. — Wie pan równie dobrze, jak ja, że z punktu widzenia pańskiego domu, z perspektywy pańskiej ojczyzny — ojciec umarł. To się nie da całkiem odrobić. Ta śmierć rzuca pewien cień na jego tutejszą egzystencję.
— Ale ojciec sam nie wie, nie domyśla się? — zapytałem szeptem. Potrząsnął głową z głębokim przekonaniem. — Niech pan będzie spokojny — rzekł przyciszonym głosem, — nasi pacjenci nie domyślają się, nie mogą się domyśleć...
Cały trick polega na tym, dodał — gotów mechanizm jego demonstrować na palcach, już ku temu przygotowanych — że cofnęliśmy czas. Spóźniamy się tu z czasem o pewien interwał, którego wielkości nie podobna określić. Rzecz sprowadza się do prostego relatywizmu. Tu poprostu jeszcze śmierć ojca nie doszła do skutku, ta śmierć, która go w pańskiej ojczyźnie już dosięgła.
— W takim razie — rzekłem — ojciec jest umierający lub bliski śmierci...
— Nie rozumie mnie pan — odrzekł tonem pobłaż-

174