Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/178

Ta strona została uwierzytelniona.

ciwszy swą ziemską powłokę, spowiadała się gdzieś na odległym brzegu ze swej egzystencji uroczystym wyliczaniem swych minut.
Drugiego łóżka nie było. Od okna ciągnęło przenikliwe zimno. Piec był nieopalony.
Nie zdają się tu zbytnio troszczyć o pacjentów — myślałem sobie. Tak chory człowiek wydany na pastwę przeciągów! I nikt chyba tu nie sprząta. Gruba warstwa kurzu zalegała podłogę, pokrywała szafkę nocną z lekarstwami i ze szklanką wystygłej kawy. Na bufecie leżą stosy ciastek, a pacjentom dają czystą czarną kawę, zamiast czegoś posilnego! Ale wobec dobrodziejstw cofniętego czasu, jest to naturalnie drobnostką.
Rozebrałem się powoli i wsunąłem się do łóżka ojca. Nie obudził się. Chrapanie jego tylko, widocznie za wysoko już spiętrzone, zeszło o oktawę niżej, rezygnując z górnolotności swej deklamacji. Stało się niejako prywatnym chrapaniem, na własny użytek. Obcisnąłem dookoła ojca pierzynę, chroniąc go, ile możności od wiejącego z okna przeciągu. Wkrótce zasnąłem obok niego.

II

Gdy się obudziłem, był zmrok w pokoju. Ojciec siedział już ubrany przy stole i pił herbatę, maczając w niej sucharki z lukrem. Miał na sobie nowe jeszcze, czarne ubranie z angielskiego sukna, które sprawił sobie ostatniego lata. Krawat jego był trochę niedbale związany.
Widząc, że nie śpię, rzekł z miłym uśmiechem w swojej przybladłej od choroby twarzy. „Ucieszyłem

176