Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/202

Ta strona została uwierzytelniona.

jąć. Wojna niepoprzedzona pociągnięciami dyplomatycznymi. Wojna wśród błogiego spokoju, niezakłóconego żadnym konfliktem? Wojna z kim i o co? Informują nas, że inwazja nieprzyjacielskiej armii ośmieliła partię malkontentów w tym mieście, którzy wylegli na ulice z bronią w ręku, terroryzując spokojnych mieszkańców. Ujrzeliśmy w samej rzeczy grupę tych zamachowców, w czarnych cywilnych ubraniach z białymi rzemieniami skrzyżowanymi na piersi, posuwających się w milczeniu z pochylonymi karabinami. Tłum cofał się przed nimi, tłoczył się na chodniki, a oni szli posyłając spod cylindrów ironiczne ciemne spojrzenia, spojrzenia w których malowało się poczucie przewagi, błysk złośliwego ubawiania i jakieś porozumiewawcze mruganie, jakgdyby powstrzymywali parsknięcie śmiechu demaskujące całą tę mistyfikację. Niektórzy z nich zostają rozpoznani przez tłum, ale wesoły okrzyk tłumiony jest przez grozę pochylonych luf. Mijają nas, nie zaczepiwszy nikogo. Znowu wszystkie ulice przelewają się trwożnym, ponuro milczącym tłumem. Głuchy gwar płynie nad miastem. Wydaje się, że z daleka słychać turkot artylerii, dudnienie jaszczyków. — Muszę przedostać się do sklepu — mówi ojciec blady, lecz zdeterminowany. Nie potrzebujesz mi towarzyszyć — będziesz mi tylko przeszkadzał — dodaje, wracaj do Sanatorium. Głos tchórzostwa doradza mi być posłusznym. Widzę jak ojciec wciska się w zwartą ścianę tłumu i tracę go z oczu.
Bocznymi uliczkami przekradam się w pośpiechu w górę miasta. Zdaję sobie sprawę, że na tych stromych drogach uda mi się obejść w półkolu śródmieście zamknięte natłokiem ludzkim.
Tam w górnej części miasta tłum był rzadszy,

200