Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

ków, zostawiając tylko wolny krogulczy nos i dwoje oczu, toczących białkami w cieniu krzaczastych brwi.
W ciemnym alkierzu, w tym ciasnym więzieniu, w którym skazany był jak wielki, drapieżny kot krążyć tam i z powrotem przed szklanymi drzwiami prowadzącymi do salonu — stały dwa ogromne łoża z dębu, nocne lęgowisko wujostwa, a całą tylną ścianę osłaniał wielki gobelin majaczący niewyraźnym kształtem w ciemnej głębi. Gdy oczy przyzwyczaiły się do ciemności, wyłaniał się z pomiędzy bambusów i palm ogromny lew, potężny i ponury jak prorok i majestatyczny jak patriarcha.
Siedząc tyłem do siebie, lew i wuj Hieronim, wiedzieli o sobie pełni nienawści. Nie patrząc na siebie, grozili sobie wyszczerzonym, odsłoniętym kłem i groźnie warczącym słowem. Chwilami lew, podrażniony, przypodnosił się aż na przednich łapach, zjeżał grzywę wyciągniętej szyi i groźny ryk jego toczył się dookoła chmurnego horyzontu.
To znowu wuj Hieronim wyrastał ponad niego proroczą tyradą, a twarz jego modelowała się groźnie od wielkich słów, którymi wzbierał, podczas gdy broda falowała w natchnieniu. Wtedy lew zwężał boleśnie ślepia i odwracał zwolna głowę, kuląc się pod potęgą słowa bożego.
Ten lew i ten Hieronim napełniali ciemny alkierz wujostwa wieczną zwadą.
Wuj Hieronim i Dodo żyli w tym ciasnym mieszkaniu niejako mimo siebie, w dwóch różnych dymensjach, które się krzyżowały, nie tangując się wcale. Oczy ich, gdy spotkały się ze sobą, szły dalej poza siebie, jak u zwierząt dwu różnych i dalekich gatunków, które nie dostrzegają się wcale, nie zdolne zatrzymać

214