Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/226

Ta strona została uwierzytelniona.
II

O zmierzchu, gdy już naczynie po wczesnej kolacji jest umyte, siada Adela na ganku od strony podwórza, niedaleko okna Edzia. Dwa długie, dwukrotnie załamane ganki obiegają podwórze, jeden na parterze, drugi na wysokości pierwszego piętra. W szparach tych drewnianych balkonów rośnie trawa, a w jednej szczelinie między belkami wystrzela nawet mała akacja i chwieje się wysoko nad podwórzem.
Oprócz Adeli siedzą tam przed swoimi drzwiami tu i ówdzie sąsiedzi zwiśli na krzesłach i na karłach, więdnąc niewyraźnie w zmierzchu, siedzą pełni znoju dnia, jak worki zawiązane i nieme, czekające, by je zmierzch łagodnie rozwiązał.
W dole nasiąka podwórze szybko ciemnością fala za falą, ale w górze powietrze nie chce się wyrzec światła i świeci tym jaśniej im bardziej zwęgla się wszystko w dole i czernieje żałobnie — świeci jasne drgające i migotliwe, ćmiąc się od niewyraźnych nietoperzych lotów.
Ale w dole zaczęła się już prędka i cicha, robota zmierzchu, tam mrowi się od tych szybkich, żarłocznych mrówek, które rozbierają, roznoszą na szczątki substancję rzeczy, objadają je aż do białych kości do szkieletu i żeber fosforyzujących majaczliwie na tym smutnym pobojowisku. Te białe papiery, szmaty na śmietniku, te niestrawione piszczele światła ostają się najdłużej w robaczywej ciemności i nie mogą się skończyć. Raz po raz zdaje się, że już je zmierzch pochłonął, a potem znowu są jeszcze i świecą, co chwilę gubione przez oczy pełne wibracji i mrówek, ale przestaje się już rozróżniać między tymi resztkami rzeczy a roje-

224