Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/235

Ta strona została uwierzytelniona.

w próżnię powietrza z ręką przy uchu: „Jeśli mnie słuch nie myli, to to pan, panie radco, gdzieś tu jest między nami w pokoju!“ Jego oczy utkwione wysoko nade mną w próżni, wchodzą w zez, gdy to mówi, twarz uśmiechnięta jest figlarnie. „Usłyszałem głos jakiś w przestworzach i zaraz pomyślałem sobie, że to musi być nasz kochany pan radca“ — woła on głośno, z natężeniem, jakby do kogoś bardzo odległego. „Niechże pan zrobi jakiś znak, niech pan zmąci choć powietrze w tym miejscu, gdzie pan się unosi“. — „Wolne żarty, panie Kawałkiewicz, mówię mu cicho prosto w twarz, przyszedłem po moją pensję“. — „Po pensję?“ — krzyczy pan Kawałkiewicz, patrząc zezowato w powietrze — „pan powiedział: po pensję. Pan żartuje, kochany panie radco. Pan już dawno skreślony jest z listy emerytalnej. Jak długo pan chce pobierać jeszcze pensję, łaskawy panie?“
W ten sposób żartują sobie ze mnie w sposób ciepły, ożywczy i ludzki. Ta szorstka rubaszność, ten bezceremonialny chwyt za ramię sprawia mi dziwną ulgę. Wychodzę stamtąd pokrzepiony i raźniejszy i śpieszę prędko do domu, żeby zanieść do mieszkania trochę tego miłego wewnętrznego ciepła, które się już ulatnia.
Ale natomiast inni ludzie... Natrętne, nigdy niewypowiedziane pytanie, które czytam ciągle w ich oczach. Nie podobna się od niego opędzić. Przypuśćmy, że tak jest — dlaczego zaraz te wydłużone miny, te uroczyste twarze, to cofające się niejako z szacunku milczenie, ta przestraszona oględność? Ażeby tylko ani słówkiem nie potrącić, przemilczeć delikatnie mój stan... Jakże przenikam tę grę! Nie jest to nic innego ze strony ludzi, jak forma sybaryckiego smakowania w sobie, delektowania się swoją na szczęście innością, ma-

233