Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/240

Ta strona została uwierzytelniona.

stko spiętrza się i szereguje w płowych i zatraconych formacjach nieba, podczas gdy na pierwszym planie jest dzień obecny i chwila i rzadko kto podnosi wzrok ku dalekim regałom tego złudnego kalendarza. Pochyleni ku ziemi wszyscy dążą dokądś, wymijają się niecierpliwie i ulica porysowana jest cała liniami tych dążeń, spotkań i wymijań. Ale w tej luce domów, skąd wzrok ulatuje na cały dół miasta na całą tę panoramę architektoniczną przejaśnioną od tyłu, smugą jasności, zanikającą ku mdłym horyzontom jest przerwa i pauza w tym zgiełku. Tam na rozszerzonym i jasnym placyku rżną drzewo dla szkoły miejskiej. Stoją tam w czworokątach i kubach sągi zdrowego, jędrnego drzewa, topniejącego powoli, polano za polanem pod piłkami i siekierami rębaczy. Ach drewno, zaufana, poczciwa, pełnowartościowa materia rzeczywistości, nawskroś jasna i rzetelna, ucieleśnienie uczciwości i prozy życia. Jakkolwiek głęboko szukałbyś w najgłębszym jej rdzeniu — nie znajdziesz nic, czego by już na powierzchni nie wyjawiła poprostu i bez zastrzeżeń, zawsze równomiernie uśmiechnięta i jasna tą ciepłą i pewną jasnością swego włóknistego miąższu utkanego na podobieństwo ciała ludzkiego. W każdym świeżym przełomie rozłupanego polana ukazuje się twarz nowa, a wciąż ta sama, uśmiechnięta i złota. O, przedziwna karnacjo drzewa, ciepła bez egzaltacji, nawskroś zdrowa, wonna i miła.
Prawdziwie sakramentalna czynność pełna powagi i symbolu. Rąbanie drzewa! Mógłbym godzinami stać tak w tej jasnej luce otwartej w głąb późnego popołudnia i patrzeć na te melodyjnie grające piły, na równomierną pracę siekier. Tu jest tradycja tak stara, jak ród ludzki. W tej jasnej szczerbie dnia, w tej luce cza-

238