Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/246

Ta strona została uwierzytelniona.

dem“ — powtórzyłem zmieszany, czując jak pomieszanie napływające ciepłą i błogą falą do serca, przesłania mgłą jasność mych myśli. Olśniony jak objawieniem, własną ignorancją, zacząłem na wpół z zachwytu, że wracam rzeczywiście do dziecinnej nieświadomości, jąkać się i powtarzać: pięć razy siedem, pięć razy siedem. „No widzi pan — rzekł dyrektor — najwyższy czas, że się pan zapisał do szkoły“. Potem wziąwszy mnie za rękę, zaprowadził do klasy, w której odbywała się nauka.
Znowu jak przed pół wiekiem znalazłem się w tym zgiełku, w tej sali rojnej i ciemnej od mrowia ruchliwych głów. Stałem maleńki na środku, trzymając się poły pana dyrektora, podczas gdy pięćdziesiąt par młodych oczu przypatrywało mi się z obojętną, okrutną rzeczowością zwierzątek, które widzą osobnika tej samej rasy. Z wielu stron wykrzywiano do mnie twarze, robiono miny w prędkiej zdawkowej wrogości, wystawiano języki. Nie reagowałem na te zaczepki, pomny na dobre wychowanie, które niegdyś odebrałem. Rozglądając się w tych ruchliwych twarzach, pełnych niedołężnych grymasów, przypomniałem sobie tę samą sytuację z przed pięćdziesięciu lat. Wtenczas stałem tak obok matki, podczas gdy ona załatwiała mą sprawę z nauczycielką. Obecnie zamiast matki pan dyrektor szeptał coś do ucha pana profesora, który kiwał głową i przypatrywał mi się z powagą. „To jest sierota“ — rzekł wreszcie do klasy, nie ma ani ojca ani matki — nie dokuczajcie mu zbytnio“. Łzy zakręciły mi się w oczach przy tym przemówieniu, prawdziwe łzy rozczulenia, a pan dyrektor wsunął mnie, sam wzruszony, do pierwszej ławki.
Odtąd zaczęło się dla mnie nowe życie. Szkoła po-

244