Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/252

Ta strona została uwierzytelniona.

go dnia już rano niebo stało się żółte i późne, modelowane na tym tle w mętno szare linie imaginacyjnych krajobrazów, wielkich i mglistych pustkowi odchodzących perspektywicznie malejącymi kulisami wzgórzy i fałdów, zgęszczających się i drobniejących aż daleko na wschód, gdzie urywało się nagle jak falisty brzeg ulatającej kurtyny i ukazywało dalszy plan, głębsze niebo, lukę przestraszonej bladości, blade i przerażone światło najdalszej dali — bezbarwne, wodnisto jasne, którym jak ostatecznym osłupieniem kończył się i zamykał ten horyzont. Jak na sztychach Rembrandta widać było za dni tych pod tą smugą jasności dalekie mikroskopijnie wyraźne krainy, które zresztą nigdy nie widziane podniosły się teraz z za horyzontu pod tą jasną szczeliną nieba zalane jaskrawo bladym i panicznym światłem, jak wynurzone z innej epoki i innego czasu, jak ukazany tęskniącym ludom tylko na chwilę kraj obiecany. W tym miniaturowym i jasnym krajobrazie widać było z dziwną ostrością, jak wijącym się falisto torem posuwał się tam ledwo dostrzegalny w tej dali pociąg kolei żelaznej puszący się srebrnobiałą smużką dymu i rozpływał się w jasnej nicości.
Ale potem zerwał się wiatr. Wypadł jakgdyby z tej jasnej luki nieba, zakołował i rozbiegł się po mieście. Był cały zrobiony z miękkości i łagodności, ale w dziwnej megalomanii udawał brutala i gwałtownika. Mięsił, przewracał i męczył powietrze, że umierało z błogości. Nagle usztywniał się w przestworzu i stawał dęba, rozpościerał się jak płótna żaglowe, ogromne napięte klaskające, jak z bata, prześcieradła, zadzierzgał się w twarde węzły, drżące od napięć, ze srogą miną, jakby chciał przytroczyć całe powietrze do próżni, ale potem wyciągał zdradliwy koniec i rozpuszczał tę fał-

250