Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/259

Ta strona została uwierzytelniona.

szła się niejako w pokoju, w którym żył, rozgałęziła się, tworząc w pewnych punktach przedziwne węzły podobieństwa o nieprawdopodobnej wyrazistości. Tapety imitowały w pewnych miejscach drgawki jego tiku, arabeski formowały się w bolesną anatomię jego śmiechu, rozłożoną na symetryczne członki, jak skamieniały odcisk trylobita. Czas jakiś obchodziliśmy w wielkim promieniu futro jego podbite tchórzami. Futro oddychało. Popłoch zwierzątek wkąsanych w siebie i wszytych przelatywał przez nie w bezsilnych drgawkach i gubił się w fałdach błamów. Przyłożywszy ucho, można było słyszeć melodyjne mruczenie zgodnego ich snu. W tej formie dobrze wygarbowanej, z tym lekkim zapachem tchórzy, mordu i nocnych rui mógłby był przetrwać lata. Ale i tu nie wytrwał długo.
Pewnego razu matka przyszła z miasta z miną skonsternowaną. „Popatrz Józefie“, rzekła, „co za przypadek. Złapałam go na schodach skaczącego ze stopnia na stopień“. I uniosła chusteczki z nad czegoś, co trzymała w talerzu. Poznałem go odrazu. Podobieństwo było nie do zapoznania, choć był teraz rakiem, czy wielkim skorpionem. Potwierdziliśmy sobie to oczyma, głęboko zdumieni wyrazistością tego podobieństwa, które poprzez takie przemiany i metamorfozy narzucało się jeszcze wciąż z nieodpartą wprost siłą. „Czy żyje?“ — zapytałem. — „Rozumie się, ledwo mogę go utrzymać“ — rzekła matka, „czy mam go puścić na podłogę?“ Postawiła talerz na ziemi i pochyleni nad nim oglądaliśmy go teraz dokładniej. Zaklęsły między wieloma swymi kabłąkowatymi nogami, przebierał nimi nieznacznie. Uniesione nieco szczypce i wąsy zdawały się nasłuchiwać. Przechyliłem miskę i ojciec wy-

257