Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/29

Ta strona została uwierzytelniona.

wień, i znów rozwiązując się w puste i ślepe błyskawice, szukające tropu natchnienia.
O te rysunki świetliste, wyrastające jak pod obcą ręką, o te przejrzyste kolory i cienie! Jakże często jeszcze dziś znajduję je we snach po tylu latach na dnie starych szuflad, lśniące i świeże jak poranek — wilgotne jeszcze pierwszą rosą dnia: figury, krajobrazy, twarze!
O te błękity mrożące oddech zatchnieniem strachu, o te zielenie zieleńsze od zdziwienia, o te preludia i świegoty kolorów dopiero przeczutych, dopiero próbujących się nazwać!
Dlaczego roztrwoniłem je wówczas w beztrosce nadmiaru z tą niepojętą lekkomyślnością? Pozwalałem sąsiadom przerzucać i plądrować te stosy rysunków. Zabierali całe ich pliki. Do jakich domów nie zawędrowały, na jakich śmietnikach nie wałęsały się wówczas! Adela wytapetowała nimi kuchnię, że stała się jasna i kolorowa, jakgdyby w nocy spadł śnieg za oknem.
Było to rysowanie pełne okrucieństwa, zasadzek i napaści. Gdy tak siedziałem napięty jak łuk, nieruchomy i czatujący, a w słońcu dookoła mnie płonęły jaskrawo papiery — wystarczyło, aby rysunek, przygwożdżony mym ołówkiem, uczynił najlżejszy ruch do ucieczki. Wówczas ręka moja, cała w drgawkach nowych odruchów i impulsów, rzucała się nań z wściekłością jak kot i już obca, zdziczała, drapieżna, w błyskawicznych ukąszeniach zagryzała dziwoląga, który chciał się jej wymknąć spod ołówka. I dopiero wtedy odluźniała się od papieru, gdy martwe już i nieruchome zwłoki rozkładały, jak w zielniku, swą kolorową i fantastyczną anatomię na zeszycie.
Było to mordercze polowanie, walka na śmierć i ży-