Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/35

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie śpieszył się. Stał na krawędzi dnia i nie śmiał przekroczyć, przekreślić swym drobnym, młodym, lekko utykającym chodem tej łagodnie sklepionej konchy popołudnia.
Przejrzysty cień leżał nad miastem. Milczenie tej trzeciej godziny popołudniu wydobywało z domów czystą biel kredy i rozkładało ją bezgłośnie, jak talię kart, dookoła placu. Obdzieliwszy go jedną turą, napoczynało już nową, czerpiąc rezerwy bieli z wielkiej, barokowej fasady św. Trójcy, która, jak zlatująca z nieba ogromna koszula Boga, pofałdowana w pilastry, ryzality i framugi, rozsadzona patosem wolut i archiwolt, porządkowała na sobie w pośpiechu tę wielką wzburzoną szatę.
Szloma podniósł twarz, wietrząc w powietrzu. Łagodny powiew niósł zapach oleandrów, zapach świątecznych mieszkań i cynamonu. Wtedy kichnął potężnie swym sławnym, potężnym kichnięciem, od którego gołębie na odwachu policji zerwały się przestraszone i wzleciały. Szloma uśmiechnął się do siebie: Bóg dawał znać przez wstrząs jego nozdrzy, że wiosna nastała. Był to znak pewniejszy, niż przylot bocianów, i odtąd dni miały być przetykane tymi detonacjami, które zagubione w szumie miasta, to bliżej, to dalej glossowały jego zdarzenia swym dowcipnym komentarzem.
— Szloma! — zawołałem, stojąc w oknie naszego niskiego piętra.
Szloma dostrzegł mnie, uśmiechnął się swym miłym uśmiechem i zasalutował.
— Jesteśmy teraz sami w całym rynku, ja i ty — rzekłem cicho, gdyż wydęta bania nieba dźwięczała jak beczka.