Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/60

Ta strona została uwierzytelniona.

Uwikłane w czarnej gałęzistej sieci drzew szare, duszne niebo leżało ludziom na karku — wichrowato spiętrzone, bezforemnie ciężkie i ogromne jak pierzyna. Ludzie gramolili się spod niego na rękach i nogach, jak chrabąszcze w tej ciepłej wilgoci, obwąchujące czułymi różkami słodką glinę. Świat leżał głuchy, rozwijał się i rósł gdzieś w górze, gdzieś z tyłu i w głębi — błogo bezsilny — i płynął. Chwilami zwalniał i przypominał coś mglisto, gałęził się drzewami, oczkował gęstą, lśniącą siatką ćwierkania ptasiego narzuconą na ten dzień szary i szedł w głąb, w wężowanie podziemne korzeni, w ślepe pulsowanie robaków i gąsienic, w głuche zamroczenie czarnoziemu i gliny.
A pod tym bezforemnym ogromem kucali ludzie ogłuszeni i bez myśli w głowie, kucali z głowami w dłoniach, wisieli zgarbieni na ławkach parków z płatkiem gazety na kolanach, z której tekst spłynął w wielką, szarą bezmyślność dnia, wisieli niezgrabnie w pozie jeszcze wczorajszej i ślinili się bezwiednie.
Może ogłuszały ich te gęste grzechotki ćwierkania, te niestrudzone makówki sypiące szary śrót, którym ćmiło się powietrze. Chodzili ospale pod tym gradem ołowianym i rozmawiali na migi w tej ulewie rzęsistej, lub zrezygnowani milczeli.
Ale gdy około jedenastej godziny przedpołudniem, gdzieś w jakimś punkcie przestrzeni przez wielkie spęczniałe ciało chmur wykłuło się słońce bladym kiełkiem — wtedy nagle w gałęzistych koszach drzew zaświeciły gęsto wszystkie pączki i szary welon ćwierkania oddzielił się powoli blado złocistą siatką z twarzy dnia, który otworzył oczy. I to była wiosna.
Wtedy nagle w jednej chwili pusta przed chwilą aleja parku zasiana jest ludźmi śpieszącymi w różne

58