jak strzała na wylot. Odtąd wiem, że nic nie jest jej tajne, że zna wszystkie moje myśli od początku. Od tej chwili oddałem się jej do dyspozycji, bez granic i niepodzielnie. Przyjęła ledwo widocznym skinieniem powiek. Stało się to bez słowa, w przejściu, w jednym spojrzeniu.
Gdy chcę ją sobie wyobrazić, mogę przywołać tylko jeden szczegół, nic nie znaczący: jej spierzchłą skórę na kolanach, jak u chłopca, co jest głęboko wzruszające i prowadzi myśl w dręczące przesmyki sprzeczności, pomiędzy uszczęśliwiające antynomie. Wszystko inne, powyżej i poniżej jest transcendentne i niewyobrażalne.
Zagłębiłem się dziś znowu w markownik Rudolfa. Co za cudowne studium! Ten tekst jest pełen odsyłaczy, aluzji, napomknięć i pełen dwuznacznego migotania. Ale wszystkie linie zbiegają się w Biance. Co za uszczęśliwiające supozycje! Od węzła do węzła biegnie moje podejrzenie, jak wzdłuż lontu, zażegnięte świetlistą nadzieją — coraz bardziej olśnione. Ach jak mi ciężko, jak ściska się serce od tajemnic, które przeczuwam.
W parku miejskim gra teraz codziennie wieczorem muzyka i przez aleje przesuwa się promenada wiosenna. Krążą i nawracają, mijają i spotykają się w symetrycznych, wciąż powtarzających się arabeskach. Młodzi ludzie noszą nowe wiosenne kapelusze i trzymają