Strona:PL Schulz - Sanatorium pod klepsydrą.djvu/80

Ta strona została uwierzytelniona.

w tym domu. Niebo chmurniało na horyzoncie, w oddali błyskało. W ciepłym rozrzedzonym powietrzu nie było najlżejszego powiewu. W ciszy tego szarego dnia tylko kredowo białe ściany willi przemawiały bezgłośną a wymowną elokwencją bogato rozczłonkowanej architektury. Jej lekka swada rozchodziła się w pleonazmach, w tysiącznych wariantach tego samego motywu. Wzdłuż jaskrawo białego fryzu biegły w rytmicznych kadencjach płaskorzeźbione girlandy na lewo i prawo i zatrzymywały się na rogach niezdecydowane. Z wysokości środkowej terasy zbiegały marmurowe schody — patetyczne i ceremonialne, wśród prędko rozstępujących się balustrad i waz architektonicznych i spłynąwszy szeroko na ziemię, zdawały się zbierać i cofać swą wzburzoną szatę w głębokim reweransie.
Mam dziwnie wyczulony zmysł stylu. Ten styl drażnił mnie i niepokoił czymś niewytłumaczonym. Poza jego z trudem opanowanym żarliwym klasycyzmem, poza tą pozornie chłodną elegancją krłyły się nieuchwytne dreszczyki. Ten styl był za gorący, zbyt ostro pointowany, pełny niespodzianych pieprzyków. Jakaś kropla nieznanej trucizny wpuszczona w żyły tego stylu czyniła jego krew ciemną, eksplozywną i niebezpieczną.
Zdezorientowany wewnętrznie, drżąc od sprzecznych impulsów, obchodziłem na palcach front willi, płosząc uśpione na schodach jaszczórki.
Dookoła wyschłego, okrągłego basenu ziemia była spękana od słońca i jeszcze naga. Tu i ówdzie tylko wystrzelało z szpary gruntu trochę żarliwej, fanatycznej zieleni. Wyrwałem kępkę tego zielska i schowałem do szkicownika. Drżałem cały z wewnętrznego wzbu-

78