trząśnie głową i powie cicho: Nie bój się, ona nie słucha, to jest moja zmarła matka, która tu mieszka. Potem powie mi rzeczy najsłodsze, najcichsze i najsmutniejsze. Nie będzie już żadnej pociechy. Zmierzch będzie zapadał...
Wypadki przeganiają się w oszalałym tempie. Przyjechał ojciec Bianki. Stałem dziś u zbiegu ulicy Fontann i Skarabeusza, gdy nadjechała lśniąca, otwarta landara z pudłem szerokim i płytkim, jak koncha. W białej tej jedwabnej muszli ujrzałem Biankę na wpół leżącą w tiulowej sukience. Łagodny jej profil ocieniony był kryzą kapelusza, która, opuszczona w dół, przytrzymana była wstążką pod brodą. Tonęła niemal cała w szlarach białego fularu, siedząc obok pana w czarnym tużurku i białej pikowej kamizelce, na której złocił się ciężki łańcuch z mnóstwem breloków. Pod czarnym głęboko zasuniętym melonikiem szarzała zamknięta, ponura twarz z bokobrodami. Zadrżałem do głębi na ten widok. Nie mogło być wątpliwości. Był to pan de V...
Gdy elegancki pojazd mijał mnie, dudniąc dyskretnie elastycznym pudłem — Bianka powiedziała coś do ojca, który odwrócił się i skierował na mnie spojrzenie swych wielkich czarnych okularów. Miał twarz szarego lwa bez grzywy.
W uniesieniu, nieprzytomny niemal od najsprzeczniejszych uczuć, zawołałem: „licz na mnie“... i „do ostatniej kropli krwi...“ i wypaliłem w powietrze z pistoletu dobytego z zanadrza.