czały, mięszające się z wybuchami zaklęć, lamentów, gróźb mego ojca.
Czasami głosy przycichały i zżymały się zcicha, jak gaworzenie wiatru w nocnym kominie, to znowu wybuchały wielkim zgiełkliwym hałasem, burzą zmieszanych szlochów i przekleństw. Znagła otworzyło się okno ciemnem ziewnęciem, i płachta ciemności wionęła przez pokój.
W świetle błyskawicy ujrzałem ojca mego w rozwianej bieliźnie, jak ze straszliwem przekleństwem wylewał potężnym chlustem w okno zawartość nocnika w noc, szumiącą, jak muszla.
Mój ojciec powoli zanikał, wiądł w oczach.
Przykucnięty pod wielkiemi poduszkami, dziko nastroszony kępami siwych włosów, rozmawiał ze sobą półgłosem, pogrążony cały w jakieś zawiłe wewnętrzne afery. Zdawać się mogło, że osobowość jego rozpadła się na wiele pokłóconych i rozbieżnych jaźni, gdyż kłócił