się opryskliwy i niedbały, zapuszczał się dziko i niechlujnie, srożył się pokrzywami, zjeżał bodjakami, parszywiał chwastem wszelkim, aż w samym końcu między ścianami, w szerokiej prostokątnej zatoce tracił wszelką miarę i wpadał w szał. Tam to nie był już sad, tylko paroksyzm szaleństwa, wybuch wściekłości, cyniczny bezwstyd i rozpusta. Tam rozbestwione, dając upust swej pasji, panoszyły się puste, zdziczałe kapusty łopuchów — ogromne wiedźmy, rozdziewające się w biały dzień ze swych szerokich spódnic, zrzucające je z siebie, spódnica za spódnicą, aż ich wzdęte, szelestne, dziurawe łachmany oszalałemi płatami grzebały pod sobą kłótliwe to plemię bękarcie. A żarłoczne spódnice puchły i rozpychały się, piętrzyły się jedne na drugich, rozpierały i nakrywały wzajem, rosnąc razem wzdętą masą blach listnych, aż pod niski okap stodoły.
Tam to było, gdziem go ujrzał jedyny raz w życiu, o nieprzytomnej od żaru godzinie południa. Była to ta chwila, kiedy czas, oszalały i dziki, wyłamuje się z kieratu zdarzeń i jak zbiegły włóczęga, pędzi z krzykiem naprzełaj
Strona:PL Schulz Bruno - Sklepy cynamonowe.djvu/115
Ta strona została uwierzytelniona.