wielkim ciężarem zgarbionymi. Ciało jego dyszało z natężenia, a z miedzianej, błyszczącej w słońcu twarzy lał się pot. Nieruchomy, zdawał się ciężko pracować, mocować się bez ruchu z jakiemś ogromnym brzemieniem.
Stałem, przygwożdżony jego wzrokiem, który mnie ujął jakby w kleszcze.
Była to twarz włóczęgi lub pijaka. Wiecheć brudnych kłaków wichrzył się nad czołem wysokiem i wypukłem, jak buła kamienna, utoczona przez rzekę. Ale czoło to było skręcone w głębokie brózdy. Niewiadomo, czy ból, czy palący żar słońca, czy nadludzkie natężenie wkręciło się tak w tę twarz i napięło rysy do pęknięcia. Czarne oczy wbiły się we mnie z natężeniem najwyższej rozpaczy, czy bólu. Te oczy patrzyły na mnie i nie patrzyły, widziały mnie i nie widziały wcale. Były to pękające gałki, wytężone najwyższem uniesieniem bólu, albo dziką rozkoszą natchnienia.
I nagle z tych rysów, naciągniętych do pęknięcia, wyboczył się jakiś straszny, załamany cierpieniem grymas, i ten grymas rósł, brał w siebie tamten obłęd i natchnienie, pęczniał nim,
Strona:PL Schulz Bruno - Sklepy cynamonowe.djvu/117
Ta strona została uwierzytelniona.