Strona:PL Schulz Bruno - Sklepy cynamonowe.djvu/180

Ta strona została uwierzytelniona.

rzekłem; „ale wiem, że pochodzą od ciebie; chcę wiedzieć prawdę“.

Usta jej drżały lekko, źrenice, unikając mego wzroku, powędrowały w kąt oka. „Nie kłamałam“, rzekła, a usta jej napęczniały i stały się małe zarazem. Uczułem, że mnie kokietuje, jak kobieta mężczyznę. „Z temi karakonami to prawda — sam przecież pamiętasz“... Zmieszałem się. Pamiętałem w istocie tę inwazję karakonów, ten zalew czarnego rojowiska, które napełniało ciemność nocną pajęczą bieganiną. Wszystkie szpary pełne były drgających wąsów, każda szczelina mogła wystrzelić znagła karakonem, z każdego pęknięcia podłogi mogła zlęgnąć się ta czarna błyskawica, lecąca oszalałym zygzakiem po podłodze. Ach, ten dziki obłęd popłochu, pisany błyszczącą, czarną linją na tablicy podłogi[1] Ach, te krzyki grozy ojca, skaczącego z krzesła na krzesło z dzirytem w ręku. Nie przyjmując jadła ani napoju, z wypiekami gorączki na twarzy, z konwulsją wstrętu wrytą dookoła ust, ojciec mój zdziczał zupełnie. Jasne było, że tego napięcia nienawiści żaden organizm długo wytrzymać nie

  1. Przypis własny Wikiźródeł Bład w druku; brak kropki.