każdym wyraźniej — mój ojciec zamieniał się w karakona.
Zaczęliśmy się przyzwyczajać do tego. Widywaliśmy go coraz rzadziej, całemi tygodniami znikał gdzieś na swych karakonich drogach — przestaliśmy go odróżniać, zlał się w zupełności z tem czarnem niesamowitem plemieniem. Kto mógł powiedzieć, czy żył gdzieś jeszcze w jakiejś szparze podłogi, czy przebiegał nocami pokoje, zaplątany w afery karakonie, czy też był może między temi martwemi owadami, które Adela co rana znajdowała brzuchem do góry leżące i najeżone nogami i które ze wstrętem brała na śmietniczkę i wyrzucała.
„A jednak, — powiedziałem zdetonowany, — jestem pewny, że ten kondor to on“. Matka spojrzała na mnie zpod rzęs: „Nie dręcz mnie, drogi — mówiłam ci już przecież, że ojciec podróżuje, jako komiwojażer, po kraju — przecież wesz[1], że czasem w nocy przyjeżdża do domu, ażeby przed świtem jeszcze dalej odjechać“.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – wiesz.