oszalałych karakonich biegów. Zamiast tego zaczęła raptownie maleć, kurczyć się, wciąż roztrzęsiona i rozsypująca się przekleństwami. Znagła podreptała, zgarbiona i mała, w kąt kuchni, gdzie leżały drwa na opał i, klnąc i kaszląc, zaczęła gorączkowo przebierać wśród dźwięcznych drewien, aż znalazła dwie cienkie, żółte drzazgi. Pochwyciła je latającemi ze wzburzenia rękami, przymierzyła do nóg, poczem wspięła się na nie, jak na szczudła, i zaczęła na tych żółtych kulach chodzić, stukocąc po deskach, biegać tam i z powrotem wzdłuż skośnej linji podłogi, coraz szybciej i szybciej, potem wbiegła na ławkę jodłową, kusztykając na dudniących deskach, a stamtąd na półkę z talerzami, dźwięczną, drewnianą półkę, obiegającą ściany kuchni i biegła po niej, kolankując na szczudłowych kulach, by wreszcie gdzieś w kącie, malejąc coraz bardziej, zczernieć, zwinąć się, jak zwiędły spalony papier, zetlić się w płatek popiołu, skruszyć w proch i w nicość.
Staliśmy wszyscy bezradni wobec tej szalejącej furji złości, która sama siebie trawiła i pożerała. Z ubolewaniem patrzyliśmy na smutny
Strona:PL Schulz Bruno - Sklepy cynamonowe.djvu/196
Ta strona została uwierzytelniona.