ków szumiących, ażeby potem poprzez wszystkie ochry, sangwiny, rudości i sepje wejść w szelestny cień więdnących ogrodów i dojść do ciemnego zapachu grzybów, do tchnienia próchna w głębiach nocy jesiennej i do głuchego akompanjamentu najciemniejszych basów.
Ojciec mój szedł wzdłuż tych arsenałów sukiennej jesieni i uspokajał i uciszał te masy, ich wzbierającą moc, spokojną potęgę Pory. Chciał jaknajdłużej utrzymać w całości te rezerwy zamagazynowanej barwności. Bał się łamać, wymieniać na gotówkę ten fundusz żelazny jesieni. Ale wiedział, czuł, że przyjdzie czas i wicher jesienny, pustoszący i ciepły wicher powieje nad temi szafami i wtedy puszczą one i nic nie zdoła powstrzymać ich wylewu, tych strumieni kolorowości, któremi wybuchną na miasto całe.
Przychodziła pora Wielkiego Sezonu. Ożywiały się ulice. O szóstej godzinie popołudniu miasto zakwitało gorączką, domy dostawały wypieków, a ludzie wędrowali ożywieni jakimś wewnętrznym ogniem, naszminkowani i ubarwieni jaskrawo, z oczyma błyszczącemi jakąś odświętną, piękną i złą febrą.
Strona:PL Schulz Bruno - Sklepy cynamonowe.djvu/205
Ta strona została uwierzytelniona.