Strona:PL Schulz Bruno - Sklepy cynamonowe.djvu/216

Ta strona została uwierzytelniona.

dzący wstrzemięźliwe i dyplomatyczne rozmowy. Ale i w tej ceremonjalnej konwersacji, w spojrzeniach, które wymieniali, był błysk uśmiechniętej ironji. Wśród tych grup przewijał się pospolity lud, bezpostaciowy tłum, gawiedź bez twarzy i indywidualności. Wypełniał on niejako luki w krajobrazie, wyścielał tło dzwonkami i grzechotkami bezmyślnego gadania. Był to element błazeński, roztańczony tłum poliszynelów i arlekinów, który, sam bez poważnych intencyj handlowych, doprowadzał do absurdu gdzieniegdzie nawiązujące się tranzakcje swemi błazeńskiemi figlami.
Stopniowo jednak, znudzony błaznowaniem, wesoły ten ludek rozpraszał się w dalszych okolicach krajobrazu i tam powoli gubił się wśród skalnych załomów i dolin. Prawdopodobnie jeden po drugim zapadały się te wesołki gdzieś w szczeliny i fałdy terenu, jak dzieci zmęczone zabawą po kątach i zakamarkach mieszkania w noc balową.
Tymczasem ojcowie miasta, mężowie wielkiego Synhedrjonu przechadzali się w grupach pełnych powagi i godności i prowadzili ciche