Antek prawie wepchnął Wacka.
Pracownia „starego“ robiła wrażenie zbrojowni lub namiotu wojewody z XVI wieku. Zbroje, siodła, kulbaki, makaty, broń — rozrzucone w artysty znym[1] nieładzie. „Stary“, o szerokiej piersi, silnie zbudowany, lat pięćdziesiąt, przyprószony siwizną, o polskim wąsie i serdecznym polskim uśmiechu, stał przed obrazem dużych rozmiarów.
— Śmiało, kolego, śmiało, nie bój się, niema tu narzeczonej ani krów, które masz doić.
— Profesorze — rzekł Wacek cicho — nieszczęście.
— Raczej przestroga, aby nie przyjmować kosztownych pierścionków.
— Ho, ho — pochwycił Wacek głośniej — drugi raz nie dam się złapać.
— Pamiętaj, bo szkodaby cię było na sąsiada dobrodzieja i męża połowicy. Tem bardziej, że mogą być z ciebie ludzie.
— Mistrzu, ja nie wierzę w siebie.
— To znaczy, że masz talent. A myślisz, że ja w siebie wierzę, pomimo to, ludziska mówią, że nieźle maluję. I ty pewnie jesteś tego samego zdania — co?...
Wacek, schwycony za serce, milczał.
— Cóż tam masz na sztalugach?
— Płótno, zamazane i brudne.
— Porządny pejzaż z pierwszo-planowym stafażem. Mówię profesorowi, że mu się udał, byle tylko skończył.
— Kończ i przyślij go do mnie. Za dwa tygodnie przyjeżdża Stiking z Nowego Jorku, łatwiej mnie będzie sprzedać mu, aniżeli tobie, nieprawdaż?...
— Prawda — szepnął — jeżeli tylko zechce! Mówię profesorowi, nędza z pod ciemnej gwiazdy.
— No, no, kończ i przysyłaj. Dostałeś za pierścio-
- ↑ Błąd w druku; powinno być – artystycznym.