swoje. Coby mogło być innego... Amerykanie nie mają pojęcia o sztuce, na tysiąc kupców dwóch się rzetelnie zna, reszta kupuje tylko firmy.
— Czy tak, czy siak „stary“ — kapitał, zuch, zdrów numer i kochać się każe. Powiedz, żeby nie „stary“, coby ze mnie było?
— Oddawna doiłbyś krowy. Tymczasem, idjoto, masz już firmę i teraz sam z małpami amerykańskiemi możesz się całować.
Wacek, rozkosznie zamyślony, nie słyszał.
— Cóż myślisz z tym kapitałem robić? — zapytał Antek na ulicy, kładąc rękę na ramieniu kolegi.
Wacek się ocucił, popatrzył na Antka i zawołał:
— Za te masy złota sprawię sobie „plener“, dużo pleneru, rozumiesz!?
— Gdzież go kupisz?
— Francuzi go mają, okradnę ich, niech szelmy oddadzą. Plener nie dla nich specjalnie stworzony, należy do świata, do ludzkości... Niech i nam dadzą to, co im spadło z nieba.
— Jedziesz?
— Z pewnością! Tu z Niemcami niema dużo do roboty.
— Jedziesz do Paryża?
— Jutro. Bo gdybym został tydzień, niewieleby z amerykańskiego złota zostało.
— Znasz siebie widocznie nieźle, lecz zimno jakoś przyjąłeś cud, a może piorun, co spadł przed tobą z jasnego nieba.
Wacek stanął.
— Antek, wiesz, co ci powiem? za mało mamony na Paryż.
— A ty, łotrze! przed godziną było dosyć pięć marek.
— Nie było Paryża — był kredyt...
— Nie świdrował ci we łbie Paryż — prawda! Ale
Strona:PL Sewer - Bajecznie kolorowa.djvu/032
Ta strona została przepisana.