zawsze radość radością, wygrany los szczęściem. Czuję w tobie plenerzystę i tu punkt do wybuchów wielkiej frajdy!
— Tak! — zawołał Wacek — mamona jest podłą, a plener całym światem!
Ujęli się pod ręce i maszerowali, jak zwycięzcy świata. Niemcy ustępowali im z drogi.
Nazajutrz wieczorem zaroiło się polskimi artystami na dworcu monachijskim. Słychać było jedynie mowę polską, wesoło i głośno wypowiadaną, z akcentem młodzieńczym i artystyczną werwą.
Zadzwoniono. Wacek wyrwał się z uścisków kolegów, wpadł do wagonu, otworzył okno, zdjął kapelusz i silnym głosem ciął mówkę, przerywaną okrzykami. Nie skończył, pociąg go uniósł z sobą, a goniły go wesołe pożegnania...
Wiosna zaledwie się zaczęła wykłuwać. Drzewa stały jeszcze nagie, lecz już drgające pączkami życia. Południowy wiatr niósł jakieś radosne czary w cieple i nieokreślonych zapachach budzącej się natury... Czarno było, jednak rozkosznie — ciepłem i nadzieją, wesoło, żywo krążyła krew w żyłach, jasne słońce płynęło w szarym kolorycie nieba. Zielona trawka wydobywała się na południowych stokach, czarne bryły zoranej ziemi pękały, rozsypując się w proch... Wśród czarnych zagonów i zielonych trawników wiły się białe, suche ścieżki i bielsze od nich gościńce.
Gwarno było na placu Matejki, wesoło na korytarzach szkoły sztuk pięknych. Wiejskie dziewczęta, z próżnemi koszykami, siedziały na schodach, szepcząc ze sobą i chichocząc. Po sprzedaży przyniesionych ze wsi produktów, zmieniały się w przygodne modelki do obrazów dla paniczów z ostatniego kursu.