— Pierwsze wesele, a na niem ani jednego z naszych, jako surdutowca, uczesanego na gładko.
— Śmierć surdutowcom! — zawołali, śmiejąc sią.
— Poznają malarzy!
— Panowie — zaczął Wacek — idea znalazła swój wyraz! Dyzma odkrył jajko Kolumba.
— Łamalibyście sobie łby bez mego odkrycia, chodzili, jak pijani, i nie trafili do ludu.
— Do knajpy, oblać wynalazek!...
Wacek przed wieczorem posłał chłopaka ze szkoły z nowem płótnem do bronowickiej karczmy, a sam wrócił do mieszkania, ułożył się na sofie, pochwycił ulubionego Słowackiego i rozkoszował się nim. We wszystkich blaskach swego życia porywał Słowackiego, aby ducha topić w pieszczotliwym rytmie i muzyce poezji.
Otworzył książkę bez wyboru i czytał głośno:
„Cóż ja jej powiem? — Ja jestem ubogi,
Pan Regent jasnych atlasów naniesie,
Przyjedzie końmi karemi w kolesie —
Opowie, jakie ma pod domem stogi,
Jakie baranów, owiec pełne góry,
Jak te barany jutro w Berdyczowie
Przemieni w pereł kałakuckich sznury.
I ją ubierze — że jak aniołowie,
Będzie świeciła miedzy siostry swemi,
Okryta blaskiem i gwiazdy złotemi.
A ja — co powiem?...
Co ja przyniosę?...“
— Co ja przyniosę?! — zawołał i stanął, jak wryty. — Ja przyniosę — mówił wolno — młodość, serce, zapał do sztuki, plener, samą sztukę. Ja przyniosę naturą, ukradzioną niebu, jak ogień — drganie powietrza, przestrzeń, ciszę, nieskończoność...
Przetarł ręką czoło.
— Komu to wszystko przynosisz?... Ludziom czy tej dziewczynie, która tylko może być ciepłą plamą