się gawęda. Artysta usiadł obok ojca na murawie. Zdaleka, od strony chaty, przypatrywała się matka i starsza siostra — Marysia.
— Malowanie — mówił Tomasz — rozumiem, ale kościelne.
— Świętych Pańskich — dokończył artysta.
— Ale tego świeckiego nie kapuję. I poco to smarować, kiej na świecie wszystko jest ładniejsze, wszystko żyje, rusza się, cieszy albo smuci.
— Prawda, macie rację. Ale poco Pan Bóg malarzy stworzył?...
— Na chwałę swoją.
— A kiedy chwały zabraknie, a tu żyć trzeba?!
— I kiej są jeszcze tacy...
— Głupcy — dodał Wacek — że kupują!
Tomasz się rozśmiał.
— Widać, że dużo mają.
— Gdyby im się jeść chciało, a mieli tylko na chleb, nie kupowaliby smarowań na płótnie.
— Nie będą ściągać rzemykiem brzucha, żeby kupić malowanie.
— Z pewnością, ojczulku.
Porozumieli się wybornie. Tomasz lgnął do młodego, a zdrowy rozum ojca Jagusi brał artystę.
— Dosyć na dziś — odezwał się Wacek, czuł, że przy starym malować nie może. Zwinął pędzle, zamknął szkatułkę z farbami, ukłonił się Tomaszowej i Marysi kapeluszem, wziął płótno.
— Pomogę panu — rzekł Tomasz, odbierając płótno z rak artysty.
Poszli razem. W karczmie Wacek kazał żydówce wymyć pędzie w gorącej wodzie, a żydowi — dać słodkiej wódki, sera, masła i bułek. Przepili do siebie i zjadali dary Boże, gawędząc. Stary wyjął fajeczkę, Wacek kupił mu całą paczkę dobrego tytoniu, pakując flaszkę słodkiej wódki do kieszeni sukmany.
Strona:PL Sewer - Bajecznie kolorowa.djvu/072
Ta strona została przepisana.