dnie z życzeniem mego ojca. Bardzom rada, że to grono aspirantów tak rozsądnie chce sobie postąpić, bo niema między nimi ani jednego, któregobym nieobecności najserdeczniej nie pragnęła, i prosić będę Boga, aby im dał szczęśliwą podróż.
Neryssa. Nie przypominaszże sobie pani pewnego Wenecyanina, oficera, literata, który tu był z markizem Montferratu, jeszcze za życia twego ojca?
Porcya. I owszem, to był Bassanio, zdaje mi się, że tak się nazywał?
Neryssa. W istocie, tak. Ze wszystkich mężczyzn, których moje głupie oczy kiedykolwiek widziały, najgodniejszym posiadania pięknej kobiety ten mi się wydał.
Porcya. Przypominam go sobie i przypominam sobie, że zasługuje na twoją pochwałę.
Cóż tam? co nam powiesz?
Służący. Owi czterej cudzoziemcy czekają na panię, chcąc ją pożegnać. Jest tam także goniec od piątego, od marokańskiego księcia, który przyniósł wiadomość, że jego pan na noc tu zjedzie.
Porcya. Gdybym mogła tego piątego powitać z tak lekkiem sercem, z jakiem tamtych czterech idę pożegnać, cieszyłabym się z jego przybycia. Jeżeli ma święty umysł a naturę szatańską, tobym go wolała na spowiednika niż na zalotnika. Pójdź, Nerysso.
Ledwie zamkniemy bramę za jednym konkurentem, jużci drugi do niej kołacze. Wychodzą.
Szajlok. Trzy tysiące dukatów, dobrze.
Bassanio. Tak jest, na trzy miesiące.