Idę z niechcenia. Coś niefortunnego
Knuje się przeciw mojej spokojności,
Bo mi się śniły dziś worki z pieniędzmi.
Lancelot. Pójdźcie, panie, proszę was; mój nowy pan liczy na waszą przyszłość.
Szajlok. Jak ja na jego.
Lancelot. Przygotowano tam pewną siupryzę. Nie powiadam, żeby to miała być maskarada, ale jeżeli
zobaczycie coś podobnego, to nie darmo mi krew ciekła z nosa w ostatni poniedziałek wielkanocny o szóstej z rana; któryto poniedziałek przypadł w tym roku na ten sam dzień, w którym przez cztery lata poprzednie była środa popielcowa.
Szajlok. Co? maskarada ma być? maskarada?
Pozamykajże drzwi szczelnie, Jessyko;
A jak usłyszysz odgłos tarabana
I kwik przeklęty koszlawej piszczałki,
To mi się wtedy nie wieszaj u okien,
Ani wyścibiaj głowy na ulicę,
Aby się gapić na tych chrzęścijańskich
Błaznów, z twarzami pomalowanemi;
Ale zaszpuntuj uszy mego domu,
Rozumiem przez to okna, i nie wpuszczaj
Dźwięku tej głupiej, szalonej rozpusty
Do uczciwego mego domu. Słyszysz?
Na kij Jakóba przysięgam, że nie mam
Żadnej ochoty do biesiadowania:
Tylko gwałt sobie czynię. Do Lancelota. Idź waść naprzód;
Powiedz, że przyjdę.
Lancelot. Idę naprzód, panie. Do Jessyki.
Stań jednak panna w oknie, mimo tego,
Bo się tu zjawi ktoś o zmroku;
Wart, żeby przed nim nie kryć wzroku. Wychodzi.
Szajlok. Co ci tam prawił do ucha ten hultaj
Z rodu Hagary? hę!