Makbet. Tak postanowił.
Lenox. Noc ta nadzwyczajnie
Była burzliwą; gdzieśmy spali, wicher
Zerwał kominy i w powietrzu słychać
Było, jak mówią, żałosne jęczenia,
Dziwne rzęzania jakby konających,
I groźnym głosem zwiastowane wieszczby
Straszliwych pożog i różnych wypadków,
Znamionujących opłakane czasy.
Ptak nocny kwilił i ziemia podobno
Trzęsła się cała jak w febrze.
Makbet. W istocie,
Straszna to była noc.
Lenox. Młoda ma pamięć
Nie może sobie przypomnieć podobnej.
Makduf. O, zgrozo, zgrozo, nad wszelkie pojęcie,
Nad wszelki ludzki wyraz!
Makbet i Lenox razem. Co się stało?
Makduf. Odmęt dokonał swego arcydzieła.
Mord świętokradzki zgwałcił namaszczoną
Świątynię Pana i wydarł z niej życie.
Makbet. Co mówisz? życie?
Lenox. Czyje życie?
Makduf. Idźcie
Tam i osłupcie kamieniem na widok
Nowej Gorgony. Nie każcie mi mówić.
Idźcie, zajrzyjcie tam i sami mówcie.
Hola! Wstawajcie! Przybywajcie! Bijcie
W dzwony na alarm. Mord! piekielna zdrada!
Banko! Donalbein! Malkolm! Przybywajcie!
Otrząście z siebie sen, tę maskę śmierci,
By śmierć prawdziwą ujrzeć. Przybywajcie
Co tchu! i patrzcie na ostatecznego
Sądu przedobraz! Hej! Malkomie! Banko!