przybył na miejsce kaźni, gdzie już Antygona targnęła się na własne życie, a zrozpaczony Hajmon, nie chcąc przeżyć oblubienicy, skończył samobójstwem. Za nimi poszła żona Kreona, Eurydyka, która, zasłyszawszy o tych zgonach, ustępuje pospiesznie ze sceny, na której przez chwilę się ukazała, i również odbiera sobie życie. W końcu mamy tedy zawodzenia i żale zrozpaczonego Kreona, startego na nice, zwalonego z wyżyn władzy i szczęścia, w których nadmiernie sobie płużył. Chór go słucha, przemawia doń, lecz nie znajduje dlań słów krzepiących. Stwierdza tylko w samym końcu, że bogowie ślą swą zemstę i kary
Na pychę słowa w człowieku,
I w klęsk odmęcie rozumu i miary
W późnym nauczą go wieku.
Krwawszą wymową niż głos chóru świadczył o tym sam złamany władca i ofiary leżące teraz bez ducha wokoło jego osoby. Bo cień dawnego majestatu, Kreon, dźwigał na rękach ciało syna, Hajmona, a z wnętrza pałacu wywleczono przed jego oczy trupa żony, Eurydyki. Lamentacją, skargami i jękami zrozpaczonego króla wybrzmiewa ta tragedia, jak wiele dramatów starożytnych; na odwrót zaś komedie tej epoki kończyły się często orgiami i wybrykami wesołości i rozpusty.
Ostatnie słowo wśród castrum doloris końcowego w tragedii miewał morał o znikomości wszelkiej ludzkiej chwały, zalecenie rozsądku, miary i rezygnacji, jako hasła niezbędnego na życie i życia przetrwanie. Morał przebrzmiewał zapewne, jak ostatnie słowa każdej sztuki teatralnej, bez stanowczego odgłosu w duszach ruchliwej publiczności. Ale był on zawarty w całej sztuce i przemawiał już z niej wymownie. Tragedie zaś greckie treścią swą i pięknością przeżyły wiek piąty, i Grecję starożytną, i wszelkie przeobrażenia nowszej historii, i użyźniają dotąd wszystkie li-